Wczytuję dane...

Rekrutacja do liceum jako źródło strachu o młode pokolenie, czyli nie róbmy z nich takich sierot!

blog-multix-shop-rekrutacja-do-liceum

Dzisiejszy post miał być o czymś zupełnie innym, ale... ale niczym cegła z jasnego nieba uderzył mnie pewien problem, również związany ze szkołą, choć nie tylko. Bo zagadnienie jest szersze i właściwie ogarnia cały styl współczesnego wychowywania. Ale od początku.


Mam koleżankę, która pracuje w jednym z najbardziej popularnych liceum w dużym mieście. Przez sekretariat w okresie rekrutacji przewijają się jej setki osób dziennie. W normalne dni roku szkolnego niewiele mniej (no dobrze, pewnie przesadzam, ale zdanie ładnie brzmi). Najdziwniejsze w tym jest to, że zdecydowana większość z nich to dorośli. I zaraz wytłumaczę, dlaczego mnie to dziwi.


Cofnijmy się jednak najpierw w czasie do zamierzchłej przeszłości, o trochę więcej niż dwadzieścia lat. Do pewnego upalnego lata, gdy składałam papiery do liceum. Tak, to teraz już wiesz, że jestem stara. Pamiętam, gdy z koleżanką jeździłyśmy tramwajami po mieście, zawożąc papiery do wybranych przez nas szkół. Raz się zgubiłyśmy, nie znalazłyśmy jej szkoły, za to nas znalazła ulewa (i do dziś zapamiętałam, że plac i ulica o tej samej nazwie wcale nie muszą być blisko siebie). Rodziców zdaje się poinformowałam o wybranej przez siebie placówce edukacyjnej. O fakcie złożenia do niej papierów, a potem o dostaniu się - również. Zarejestrowali. Szkoła to szkoła, uczeń to uczeń i nikt wtedy nie oczekiwał, że rodzice będą brali jakiś aktywny udział w przewożeniu naszych dokumentów z punktu A (dom) do punktu B (szkoła).


A teraz jest zupełnie inaczej. Teraz to rodzice latają z papierami, wypełniają wnioski, formularze, wysyłają sto maili z pytaniami. Co robią w tym czasie ich dzieci? Nie chcę jakoś negatywnie oceniać współczesnej młodzieży (w sumie w dalszej części tekstu przeczę temu twierdzeniu), ale jako miejsca ich pobytu wskazałabym Facebook, TikTok i Instagram. No bo po co się starać, skoro mama i tata załatwią za ciebie wszystko?
Tu muszę jednak wtrącić jedno, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Ja wiem, że teraz system rekrutacji odbywa się głównie online i to zupełnie inna sprawa, niż za moich młodych lat. Cały proces wygląda z pewnością inaczej. Tylko... skoro dzisiejsze dzieciaki tak świetnie ogarniają wszelkie technologie, naprawdę nie ogarnęłyby kilku formularzy w necie?


Problem, wydaje mi się, leży gdzieś indziej. A mianowicie w braku zaufania. Tak, dokładnie to mam na myśli. Rodzice nie są w stanie ufać własnym dzieciom. Nie wierzą, że te będą w stanie załatwić samodzielnie pewne sprawy, dlatego wolą zająć się tym sami. A jak, przepraszam bardzo, ma się młody człowiek czegokolwiek nauczyć, jeśli nie ma szans spróbować?


Nasze pokolenie podchodzi do parentingu w jakiś dziwny sposób. Jakbyśmy pamiętając jak nam było trudno, starali się ze wszystkich sił zamknąć nasze dzieci w bąbelku bezpieczeństwa i opieki. Staramy się strzec je przed błędami. A tymczasem - uwaga będzie banał, ale prawdziwy - najlepsza nauka jest właśnie na błędach. Nie mówię oczywiście o jakichś mega poważnych pomyłkach, które rujnują całe życie. Jak młody licealista pomyli się w formularzu, co może się stać? W najgorszym przypadku będzie musiał wysłać maila wyjaśniającego. Jak zapomni ważnych papierów? Pojedzie jeszcze raz i dowiezie.


Problem nie leży tylko w kwestii składania dokumentów do szkoły, ale w roztaczaniu opieki nad dzieckiem, które po pierwsze, już dzieckiem nie jest (osiemnastolatek ma przecież prawa wyborcze!), a po drugie wcale tej opieki nie potrzebuje. Czy lepiej zwalniać się z pracy i jechać do szkoły, wyjaśniać w sekretariacie jakieś kwestie, niż pozwolić, żeby będący na miejscu uczeń rozwiązał je sam? Ma przecież do sekretariatu bliżej, siedzi w tej szkole nieszczęsne kilka godzin dziennie. Bronić przed złym i niesprawiedliwym światem można maluszka w piaskownicy, bo jeszcze nie ogarnia świata (choć podejrzewam, że jakby go zostawić w spokoju, też rozwiązałby problemy sam, choćby za pomocą celnego ciosu łopatką). Podstawówka, a już szczególnie liceum, to zupełnie co innego. Bo ile można?


W mojej głowie pojawia się wizja obecnego młodego pokolenia tak gdzieś za kilka - kilkanaście lat. Albo będą to trzydziestolatkowie prowadzeni za rączkę do banku przez mamusie, tłumaczące, że syn zgubił kartę, ale wstydzi się poprosić o nową. Albo pracownicy nie będący w stanie przyjąć krytyki czy krzywego spojrzenia, bez alarmowania rodziców, którzy przyjadą zrobić szefostwu awanturę. A co z szeregami "specjalistów", którzy nie ogarną własnego zawodu, bo nikt im nie pomaga? Istnieje jeszcze ogromna szansa na dużą grupę rodziców rozczarowanych własnymi, niezaradnymi dziećmi. "Ja mu zawsze tak pomagałam, a on nic nie umie!". No ciekawe czemu.


No i z jednej strony to ogarniętych młodych ludzi też jest przecież naprawdę sporo. A z drugiej strony tych, którzy nie ogarną najprostszej sprawy, wydaje się być z roku na rok coraz więcej. Koleżanka odbiera codziennie telefony od rodziców, tłumaczących osiemnasto-dziewiętnastolatków. Przyjmuje całe procesje dorosłych ludzi załatwiających sprawy, które ich nastoletnie dzieci (przypominam! z prawami wyborczymi!) mogłyby bez trudu załatwić same. Czy zrobić to samemu jest szybciej, łatwiej? Teraz może i tak. A w przyszłości za taką wygodę zapłacimy wszyscy, bo skończymy z pokoleniem nieudaczników. Lepiej samemu sobie zawczasu grób wykopać, bo czy na nich można będzie liczyć..? Chyba, że mamusia resztką sił dźwignie łopatę.